Policzki Martina zapałały. Więc znaleziono w nim
jeszcze jeden, tym razem niespodziany defekt?
— A tak, — odpowiedział skruszony. — Całkiem nie pasują do reszty. Plecy i ramiona mam
silne, jak u byka, i jak przyńdzie co do czego i zajadę kogo w mordę, to tamtemu rozkwaszę szczęki,
ale sobie ręce.
Znów mu się nie udało. Nie miał jakoś szczęścia
do rozmowy. Sam sobie wydał się wstrętny. Puścił
cugle językowi i ten znowu zaprowadził go tam,
dokąd iść nie należało.
— Dzięki tej właśnie sile mógł pan obronić Artura i zrobił to pan rzeczywiście bardzo szlachetnie
i udatnie — rzekła z taktem panienka, zauważywszy konsternację chłopaka, choć nie pojąwszy jej
przyczyn.
On ze swej strony zrozumiał odrazu jej postępek i ciepła fala wdzięczności ogarnęła go natychmiast, powodując zresztą raz jeszcze puszczenie cugli nieznośnemu językowi.
— E, heca nie była wielka — zaprzeczył szybko. — Jeden chłop za drugiego przecie musi. Tamte
wałkonie szukały guza, a Artur przecieć nie mógł
dać sobie siąść na głowę. Więc zgraja — lu na niego! Wtedy i ja wsadziłem swego nosa. Ot, jak mnie
zajechały po ręku te ząbki, com im powyłuskiwał!
Już co zębów, to nie należy nigdy darowywać. Patrzę, aż tu oni...
Martin urwał w połowie zdania, zapomniawszy
nawet zamknąć usta. Zaskoczyła go znowu świado-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/37
Ta strona została przepisana.