Tak jak kiedyś, twarz Ruth, ogarniętej naglą zazdrością, przypomniała Martinowi dawno minioną burzę przy blasku księżyca, jak profesor Caldwell przywołał z pamięci dech północno-wschodniego passatu,
co kołysze białe piany fal purpurowych — tak od
czasu do czasu wstawały pod powiekami lub zapalały się w pamięci wizje nowe, co nie rwały pasma
chwil bieżących, lecz raczej oświetlały je, szeregowały, splatały. Zrodzone ze zdarzeń minionych,
ze spotkań, obrazów i myśli zeszłego dnia, zeszłego
tygodnia — żyły niezliczone zjawy, zaludniające
mózg w chwilach lnu i czuwania.
Tak więc Martin, nie tracąc ani słowa z gładkiego potoku wymowy profesora Caldwella — człowieka wielkiego rozumu i wytwornej kultury — patrzał jednocześnie w migające przed oczyma obrazy
własnej przeszłości. Widział siebie — młodzika, zabijakę i zawalidrogę w twardobrzegim Stetsonie
i przykrótkiej kurcie, chełpliwego cwaniaka, który
znał jeden tylko ideał: być zuchwałym do ostatnich
granic wytrzymałości policji. Dziś nie zapierał się
tego przed samym sobą, ani nie próbował łagodzić
faktów. Tak jest; miał w życiu okres, kiedy był poprostu obwiesiem, zwyczajnym obwiesiem, przywódcą szajki, co drwiła z policji, teroryzując spokojnych mieszkańców dzielnicy robotniczej. Z czasem jednak zmienił ideały. Wdychał oto atmosferę
kultury i wykwintu. Rozglądał się po salonie pełnym dobrze urodzonych, pięknie ubranych kobiet i mężczyzn, —- po salonie, w którego głębi snuł się
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/373
Ta strona została przepisana.