Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/38

Ta strona została przepisana.

mość własnego prostactwa. Czuł, że nie jest godzien oddychać tem samem co jasnowłose bóstwo powietrzem. I podczas, gdy Artur, po raz dwudziesty chyba, począł opowiadać całemu towarzystwu o swojej awanturze z bandą włóczęgów na przeprawie z Oakland do St. Francisco i o tem, jak Martin Eden dzielnie pośpieszył mu na pomoc — tenże Martin Eden, ze zmarszczonemi brwiami medytował w milczeniu nad tem, że znowu zrobił z siebie durnia i, że wciąż jeszcze nie wie, jaki sposób postępowania należało obrać w stosunku do tych ludzi. Jak dotychczas — przegrywał. Był człowiekiem z innej gliny, mówił innym językiem i na nic się nie zdało udawanie, że jest inaczej. Maskarada zawiedzie napewno, bo jest niezgodna z jego naturą. Wrodzona prostota i szczerość nie zostawiały miejsca na fałsz i udawanie. Niech się dzieje co chce — Martin będzie sobą. Nadaremno przecież próbował mówić ich językiem. Uświadamiał sobie sytuację zupełnie jasno. Więc skoro już koniecznie należało mówić — będzie mówił po swojemu. Trzeba naturalnie złagodzić nieco wyrażenia, żeby ci obcy ludzie zrozumieli jako tako i nie gorszyli się zanadto. Poza tem nie będzie wcale udawał — nawet przez milczenie — że rozumie coś, czego w gruncie rzeczy nie rozumie zupełnie. W myśl tego postanowienia, Martin, posłyszawszy, że dwaj młodzieńcy, rozmawiając o sprawach szkolnych, użyli kilkakrotnie słowa „tryg“ — zapytał poprostu:
— Co to jest „tryg“?