znanego autora i wypłacą mu honorarja według
norm ogólnie przyjętych. Cała trudność polegała
jednak właśnie na dostaniu się do owych pism
„pierwszorzędnych“. Najlepsze artykuły, nowele
i wiersze Martina wędrowały, żebrząc, z redakcji do
redakcji, podczas gdy jednocześnie drukowano całe
stosy bredni i najoczywistszej miernoty. „Gdyby
choć jeden wydawca — myślał sobie Martin — zechciał zejść z piedestału i odpisać mi żywe słówko!
Moja praca jest niepożyteczna, nieodpowiednia,
niepożądana — głupstwo; jest złym towarem —
głupstwo, ale niechże poruszy kogoś z czytających,
niechże wywoła choć słowo uznania!“. Chwytał
wtedy pierwszy lepszy rękopis, chociażby „Przygodę“, i czytał, i odczytywał bez końca, szukając nadaremnie przyczyny głuchego milczenia wydawców
Z nadejściem słodkiej wiosny kalifornijskiej —
okres powodzeń Martina skończył się ostatecznie. Od
kilku tygodni dziwiło chłopaka uparte milczenie
syndykatu literackiego. Nagle, pewnego pięknego
poranku, zwrócono pocztą dziesięć rękopisów wymodelowanych idealnie według ulubionej formułki.
Towarzyszył im krótki list, zawiadamiający, iż syndykat jest zawalony materjałem i nieprędzej niż za
kilka miesięcy potrzebować może dalszej dostawy.
Martin tymczasem pozwolił był sobie na szereg wydatków, uważając owe nowele za sprzedane. Dotychczas syndykat przyjmował każdy utwór nadesłany, płacąc po pięć dolarów za sztukę. Martin żył tak, jak gdyby miał w banku pięćdziesiąt dolarów.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/392
Ta strona została przepisana.