rzy, czuł się bezwzględnie wyższy od ludzi, których
spotykał w wytwornym salonie; więc też wykupiwszy z lombardu czarny garnitur, poruszał się pośród gości jak pan i władca, nie mogąc przytem
obronić się pewnemu uczuciu zranionej dumy, niby
książę, który obcować musi z pastuchami.
— Widzę, że nienawidzi pan i boi się socjalistów — zwrócił się Martin do pana Morse pewnego wieczoru przy obiedzie; — Dlaczego? Nie zna
pan — o ile mi wiadomo — ani zasad socjalizmu,
ani ich wyznawców.
Rozmowę pchnęła w tym kierunku pani Morse,
świadomie i natrętnie opiewająca zalety młodego
Hapgooda. Bankowiec ów był piętą Achillesową
Martina, którego nic tak szybko nie wyprowadzało
z równowagi, jak wzmianka o tym zawodowym producencie komunałów.
— Tak jest — odrzekł. — Pan Charlie Hapgood
jest co się zowie młodzieńcem z przyszłością. Niewątpliwie zostanie przed śmiercią dyrektorem banku, a — kto wie? — może otrzyma fotel w Senacie Stanów Zjednoczonych.
— Co każe panu tak przypuszczać? — zagadnęła pani Morse.
— Słyszałem jego mowę przedwyborczą; była
tak doskonale przeciętna, banalna i ogólnikowa,
a przez to tak nieodparcie przekonywująca, że przywódcy partj i muszą uważać go za drogowskaz
i ostoję; komunały pana Hapgooda tak harmonizują z poglądami przeciętnego wyborcy, że — no, wre-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/401
Ta strona została przepisana.