Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/402

Ta strona została przepisana.

szcie, Boże drogi, każdemu pochlebia niewymownie, jeśli mu ktoś ucieleśni własne myśli, wystroi pięknie i postawi przed oczy.
— Czy pan poprostu nie zazdrości panu Hapgoodowi... — ukłuła Ruth.
— Broń Boże!
Wyraz zgrozy na twarzy Martina podniecił wojowniczość pani Morse.
— Nie ma pan chyba zamiaru utrzymywać, iż Charlie Hapgood jest głupi? — zapytała lodowatym tonem.
— O, nie bardziej, niż przeciętny republikanin — brzmiała odpowiedź — albo zresztą przeciętny demokrata. Każdy z nich jest głupi, o ile nie jest szczwany — szczwanych zaś jest niewielu — Mądrymi republikanami są wyłącznie miljonerzy oraz ich świadomi słudzy. Wiedzą, z której strony ich chleb powszedni nasmarowany jest masłem, i dobrze wiedzą dlaczego.
— Jestem republikaninem — wtrącił obojętnie pan Morse. — Proszę, do jakiej kategorji zechce mnie pan zaliczyć?
— O, szanowny pan jest raczej sługą nieświadomym.
— Sługą?
— Tak jest. Pracuje pan w swojej korporacji dla niej. Pańscy klijenci nie rekrutują się ze sfer robotniczych, nie występuje pan w sprawach kryminalnych. Męty społeczne nie przysparzają panu dochodów. Płacą panu możni tego świata, a ten, kto