nas żywi, jest naszym panem. Tak więc, jest pan
sługą, reprezentantem interesów wielkiego kapitału,
któremu pan służy.
Twarz pana Morse stała się purpurowa.
— Pozwolę sobie zwrócić pańską uwagę — wyrzekł, — że mówi pan, jak pierwszy lepszy z tych
wisielców socjalistów.
W tej właśnie chwili wtrącił Martin uwagę:
— Widzę, że pan nienawidzi socjalistów i boi
się. Dlaczego? Nie zna pan, o ile mi wiadomo, ani
zasad socjalizmu, ani jego wyznawców.
— Pańskie zasady właśnie brzmią socjalistycznie — odrzekł pan Morse.
Ruth spoglądała z trwogą to na ojca, to na matkę, matka zaś słuchała rozpromieniona, ciesząc się
z doskonalej okazji wzmożenia niechęci męża do
tego intruza, Edena.
— Stąd, że uważam republikanów za głupców,
a sławetne hasło „wolność, równość, braterstwo“ za
bańkę mydlaną — nie wynika jeszcze, żebym był
socjalistą — odrzekł Martin z uśmiechem. — Fakt
zaś, że nie uznaję Jeffersona, oraz niedouczonego
Francuza, który go informował — również nie dowodzi bynajmniej moich socjalistycznych przekonań. Proszę mi wierzyć, iż szanowny pan w swych
poglądach zdaje się być bliższy socjalizmowi niż
ja, zacięty wróg socjalizmu.
— Pan raczy żartować — zdołał zaledwie wymówić zaatakowany.
— Ani trochę. Mówię zupełnie poważnie. Pan
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/403
Ta strona została przepisana.