Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/408

Ta strona została przepisana.

tem nie stracą, że ktoś kiedyś wydrukuje ładniutki, niewinny wierszyk.
Marian rzuciła się do kosza z papierami, lecz przystanęła.
— Czy można? — spytała błagalnie. Skinął głową i patrzył uważnie, jak dziewczyna zbierała i chowała troskliwie do kieszonki żakietu podarte kawałki rękopisu — namacalne dowody skuteczności swej misji. Marian przypomniała mu Lizzie Connolly, choć mniej miała w sobie życia i ognia niż młoda robotnica, którą spotkał ongiś dwukrotnie. Jednakowe były obie w ruchach, ubraniu i sposobie bycia. Martin uśmiechnął się cicho, gdyż kaprys wyobraźni ukazał mu nagle obie dziewczyny, wchodzące do salonu pani Morse. Wesoły uśmiech zwiądł — napłynął smutek głęboki. Ta prostacka siostra i tamten wytworny salon — to jeno kamienie wiorstowe na długiej przebytej drodze. Zostawił je poza sobą. Oczyma pełnemi tkliwości ogarnął nieliczne książki. Oto jedyni towarzysze, którzy dotrzymali placu.
— Co takiego? O czem mówisz? — zapytał z nagłem zdziwieniem.
Marian powtórzyła pytanie.
— Dlaczego nie wezmę się do pracy? — Wybuchnął głośnym, choć tylko nawpół szczerym śmiechem. — To już ci Herman powiedział, prawda?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie kłam! — rozkazał; skinienie potwierdziło jego przypuszczenie. — Dobrze. Możesz powiedzieć