swemu Hermanowi, żeby pilnował własnego nosa.
Jeśli piszę wiersze o dziewczynie, z którą ma się
żenić, — to jego sprawa; ale pozatem — wara. Zrozumiane? — A więc, nie przypuszczasz widocznie,
że zdobędę powodzenie jako pisarz, hę? — ciągnął
dalej za chwilę. — Przypuszczasz, że jestem nic nie
wart? Że nisko upadłem i przynoszę wstyd rodzinie? Tak?
— Ja myślę, że byłoby lepiej, gdybyś się wziął
do rzemiosła — wyrzekła z przekonaniem, i Martin
zrozumiał, że mówiła szczerze. — Herman powiada...
— Do licha z Hermanem! — przerwał dobrodusznie. — Powiedz lepiej, kiedy się pobierzecie?
A nie zapomnij wybadać twego Hermana, czy raczy pozwolić ci przyjąć ode mnie prezent ślubny.
Po odejściu siostry, Martin długo rozpamiętywał
rozmowę i śmiał się gorzko; siostra, jej narzeczony,
całe ich otoczenie, całe otoczenie panny Ruth, kierują swoje ciasne, mizerne życia, ciasnemi, mizernemi zasadami, zamykają w złudnych formułach,
dręczą się nawzajem „opinjami“ jednych o drugich,
pozbawiają jednostki wszelkiej odrębności i prawdziwego, bujnego życia za cenę zachowania naiwnych przepisów, których są uciemiężonymi niewolnikami. Przed oczyma Martina sunąć poczęła procesja: Bernard Higginbotham pod rękę z panem Butlerem, Herman Szmidt tuż obok Charlie Hapgooda... Każdego zosobna i wszystkich razem osądzał
Martin i potępiał — nie we własnem imieniu, lecz
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/409
Ta strona została przepisana.