Pewnego popołudnia, u schyłku cudnego indyjskiego lata, odczytał Martin narzeczonej swój „Cykl miłosny“. Dzień podobny był owemu dniu złotemu,
który przed rokiem ujrzał ich wyznanie. Jak zwykle wyjechali za miasto na rowerach i zatrzymali
się na ulubionym pagórku. Dziewczyna co chwila
przerywała czytanie okrzykami zachwytu, teraz
więc, odłożywszy ostatnią kartkę — chłopak czekał
wyroku.
Ruth zwlekała, aż nareszcie mówić poczęła zwolna, bojąc się zamknąć w słowa cierpkość swej myśli.
— Uważam, że wiersze te są ładne, bardzo ładne
nawet; ale... ale nie może pan ich sprzedać — nieprawdaż? Czy pan rozumie, co ja chcę powiedzieć? — głos dziewczyny stał się nieomal błagalny. — To pańskie pisanie jest zupełnie niepraktyczne. Sama nie wiem dlaczego — może z winy rynku — nie udaje się panu nic zarobić. Proszę, kochany... proszę mnie źle nie rozumieć. Jestem z tych
wierszy dumna, jestem z nich bardzo rada, i tak
dalej, — nie byłabym zresztą kobietą, gdyby mi nie
pochlebiały wiersze, stworzone dla mnie. Ale cóż
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/412
Ta strona została przepisana.
Rozdział XXX