Martin, z głuchym bólem rozpaczy w sercu, sięgnął mimowoli po papierosy (oddawna już nie nosił
ich przy sobie) i odmruknął coś niezrozumiałego;
Ruth ciągnęła dalej:
— Szczerze mówiąc — niech cię to jednak nie
dotknie, bo mówię to dlatego tylko, żebyś wiedział,
czego się trzymać — ojciec nie lubi twoich radykalnych poglądów i uważa, że jesteś leniwy. Ja, rozumie się, wiem, że leniwy nie jesteś; wiem, że pracujesz bardzo wiele...
— Jak wiele, nie dowiesz się nigdy — przemknęło przez myśl chłopaka.
— No, dobrze, — odrzekł, — a co do moich poglądów? Czy ty również uważasz, że są tak radykalne?
Oczyma zatrzymał spojrzenie dziewczyny i doczekał się odpowiedzi:
— Uważam, że... hm... w każdym razie bardzo
ci przeszkadzają.
Oto, co usłyszał. Życie legło mu nagle na duszy
tak beznadziejną szarością, że zapomniał nawet
o kuszącej obietnicy Ruth, o nagrodzie za wzięcie
posady. Ona zaś, powiedziawszy tak wiele, postanowiła czekać na odpowiedź, lub na pierwszą sposobność wznowienia rozmowy.
Niedługo czekała. Martin miał również cośniecoś
do zapytania. Wypróbować chciał siłę jej wiary. Po
upływie tygodnia każde z nich otrzymało odpowiedź.
Martin przyśpieszył wyjaśnienia, odczytując panience swoją „Hańbę Słońca“.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/418
Ta strona została przepisana.