Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/421

Ta strona została przepisana.

— Inni sprzedają swoje utwory, ty... nie.
— To nie jest odpowiedź na pytanie. Czy myślisz naprawdę, że praca literacka nie jest mojem powołaniem?
— Więc dobrze, odpowiem szczerze — zebrała całą odwagę. — Nie uważam, żebyś stworzony był do pisania. Przebacz mi, kochany. Sam mnie zmusiłeś do wypowiedzenia się; a wiesz przecie, że lepiej od ciebie znam się na literaturze.
— Tak jest, posiadasz stopień naukowy — wyrzekł zamyślony. — Powinnaś znać się lepiej.
— A jednak, powiedzieć należy coś więcej jeszcze — ciągnął dalej, po przykrej dla obojga pauzie. — Wiem dobrze, co posiadam. Wiem napewno lepiej, niż ktokolwiek inny, wiem, że wygram. Nie zostanę zwyciężony. Płonę cały od nadmiaru tego, co wypowiedzieć chcę piórem. Nie proszę jednakże, żebyś w to wierzyła. Nie proszę, żebyś wierzyła we mnie, ani w moją pracę. Proszę o jedno tylko: kochaj mnie i wierz w miłość.
— Rok temu prosiłem o dwa lata zwłoki. Rok skończył się właśnie. Wierzę — na honor, na duszę moją — wierzę, że zanim drugi upłynie — zwyciężę. Czy pamiętasz, co mówiłaś kiedyś, że w rzemiośle pisarskiem należy również terminować? Terminowałem więc. Szukałem, badałem, chłonąłem. Nie opuszczam rąk nigdy, wiedząc, że u kresu czekasz mnie — ty. Czy wiesz, że zapomniałem już, co znaczy zasnąć spokojnie. Wydaje