mi się, że tysiące lat minęły od czasu, kiedy spałem
dosyta i budziłem się rześki. Zawsze budzik zrywa
mnie ze snu. Czy położę się wcześniej czy później,
jednakowo nastawiam strzałkę; jest to codzienna,
ostatnia — prócz zgaszenia lampy — świadoma
czynność.
Jeśli czuję, że znużenie mnie pokonywa — zmieniam trudną książkę na lżejszą, a kiedy i to nie pomaga, — walę pięściami w czoło, żeby odegnać senność. Czytałem kiedyś o człowieku, co bał się zasnąć. Gdzieś u Kiplinga. Człowiek ten umocował
ostrogę w ten sposób, że gdy nadchodziła nieprzytomność, żelazne ostrze wgryzało się w nagie ciało.
Tak, otóż wiedz, że i ja to robię. Patrzę na zegarek
i postanawiam, że ostroga nie zostanie zdjęta przypuśćmy do dwunastej, pierwszej, drugiej, trzeciej
w nocy. I tak utrzymuję czuwanie aż do określonej
godziny. Ostroga była przez cale miesiące towarzyszem mego łoża. Doszedłem do tego, że pięć i pół
godziny snu uważam za rzadki zbytek. Obecnie
śpię cztery. Jestem głodny snu. Przychodzą dni,
kiedy miewam halucynacje na temat snu — dni,
kiedy śmierć, ze swoim wiecznym odpoczynkiem,
kusi mię jak największa rozkosz; dni, w których
prześladuje mnie strofa Longfellow’a:
Głębokie i ciche jest morze;
Co na dnie — od lat śpi tysięcy.
Krok jeden — wieczność otworzy:
Plusk — i nic więcej.