Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/427

Ta strona została przepisana.

sów i dlatego nie dam panu ani grosza więcej. Nie pracuję przecie dla zdrowia.
— Ależ dostał pan czterdziestodolarowy rower w doskonałym stanie, — nalegał Martin. — Dał mi pan tylko siedem dolarów. Nie, nawet nie siedem! — sześć i ćwierć, bo procent odliczyliśmy zgóry.
— Jeśli pan chce więcej, proszę mi oddać garnitur — zabrzmiała odpowiedź, która wypchnęła wreszcie Martina z dusznego, nędznego sklepiku na ulicę. Powędrował z rozpaczą w sercu, a rozpacz wypełzła z serca na twarz i wzbudziła litość spotkanej przypadkowo siostry. Zaledwie się przywitali, nadjechał wagon, idący na Telegraph Avenue i wiozący popołudniową zmianę sklepowych. Martin pomógł siostrze wsiąść do tramwaju, Gertruda spostrzegła jednak zawczasu, że sam jechać nie zamierza. Odwróciła się na schodkach i spojrzała ku bratu. Wychudzona twarz wzruszyła kobiecinę.
— Nie jedziesz? — zagadnęła.
Wysiadła i stanęła obok niego.
— Wolę iść, ruch jest zdrowy — wyjaśnił.
— W takim razie przejdę się też ze dwie ulice — oświadczyła Gertruda. — Może mi to dobrze zrobi. Kiepsko się czułam we wnętrzu te kilka dni.
Martin spojrzał uważnie na siostrę i przekonał o prawdzie jej słów; twarz miała mizerną, zmęczoną, postać niezdrowo otyłą, obwisłe ramiona i ciężki, niesprężysty chód, który był prawdziwą karykaturą ruchów szczęśliwego ongiś i swobodnego ciała.