Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/428

Ta strona została przepisana.

— Zatrzymajmy się tutaj, i wsiądź do następnego tramwaju — poradził, gdyż podchodzili właśnie do przystanku na pierwszym rogu.
— Rety! Jakem się już zmachała! — biadała zadyszana Gertruda. — Ale akurat tak samo drepczę, jak i ty w tych pięknych butach. Takie już wyświechtane, że z nóg spadną, zanim dojdziesz do Północnego Oaklandu.
— Mam drugą parę w domu — brzmiała odpowiedź.
— Zaszedłbyś jutro na obiad — zapraszała szorstko. — Męża niema w domu. Pojechał do San-Leandro w interesie.
Martin potrząsnął głową, ale nie mógł zataić wilczego błysku spojrzenia na wzmiankę o obiedzie.
— Nie masz grosza, Mart, i dlatego drałujesz na piechtę. Dla zdrowia, peda! Widzicie go! — usiłowała parsknąć z pogardą, ale pogarda zgubiła się jakoś po drodze. — Ot, czekaj-no, stary...
Poszperawszy skwapliwie w torebce, wsunęła do ręki brata pięciodolarową monetę.
— Zdaje się, że zapomniałam o twoich ostatnich urodzinach, Mart, — mruknęła zmieszana. Ręka chłopaka odruchowo zatrzymała monetę. W tej samej chwili zrozumiał, że nie powinien przyjmować. Zastygł, borykając się w szponach wahania. Ten kawałek złota oznaczał żywność, życie, ciepło w ciele, światło w mózgu, siłę do dalszego pisania, i — kto wie? — może do napisania czegoś, co przyniesie wiele takich sztuk złota. Zobaczył na-