gle rękopisy dwu artykułów, które wykończył był
właśnie. Leżały ciśnięte pod stołem, na grudzie
rękopisów zwróconych, dla których zabrakło już
marek. Zobaczył świeżo wybite na maszynie tytuły: „Arcykapłani tajemnicy“ i „Kolebka Piękna“.
Nie posyłał ich jeszcze nigdzie. Były w swoim zakresie najlepsze z jego rzeczy. Gdybyż tylko mieć
marki dla ich wysłania! — Nagle wybuchła mu
w sercu gorąca pewność ostatecznego zwycięstwa.
Głód ścisnął wnętrzności — szybki ruch ręki wrzucił monetę do kieszeni.
— Zwrócę ci, Gertrudo, sto razy tyle — wykrztusił gardłem zdławionem boleśnie i z oczyma pełnemi łez. — Zapamiętaj moje słowa! — krzyknął z nagłą
determinacją. — Zanim rok przejdzie, położę ci do
ręki sto takich złotych chłopczyków. Nie proszę, byś
mi wierzyła. Tylko czekaj i patrz.
Nie wierzyła, rzecz prosta. Zwątpienie jednak
krępowało ją wobec brata, to też, nie znając się na
dyplomacji, palnęła bez ogródek:
— Wiem, że głodujesz, Mart. Odrazu widać
z oczu. Zawsze możesz zajść przekąsić. Podeszlę
które z dzieci, jak męża nie będzie w domu. Ale,
Mart...
Martin czekał, chociaż wiedział dobrze, co usłyszy, tak przejrzyste były mu myśli siostry.
— ...Czy nie uważasz, że pora już wziąć się do roboty?
— Więc nie wierzysz, że postawię na swojem? — zapytał.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/429
Ta strona została przepisana.