w przeczytanych książkach, ale teraz, gdy zetknął
się z nią w rzeczywistości, piękno jej brał raczej
„na wiarę“, cierpliwie czekając, czy uda mu się
schwytać jakiś prostszy rytm. Za każdym razem,
kiedy wybrany motyw urywał się niespodzianie,
Martin gubił trop. Ilekroć dorwał się do czegoś
zrozumiałego i zaspokojona wyobraźnia poczynała
go unosić — nurt melodji tonął w chaotycznej powodzi dźwięków, zupełnie obcych, a rozkołysane
marzenie ciężko opadało na ziemię.
Przez chwilę zdawało się Martinowi, że dziewczyna gra w ten sposób wyłącznie dlatego, żeby
szydzić. Zauważył ukryty antagonizm i starał
się odgadnąć wymowę smukłych rąk, błyskających
po klawiaturze. Odrzucił jednak tę myśl, jako niegodną Ruth i nieprawdopodobną, poczem znowu zagłębiać się począł w muzyce. Zwolna urok napływał.
Stopy nie ciążyły już ku ziemi, duch pozbywał się
ciała. Przed oczyma i poza oczyma rozbłysła świetlista zorza, poczem rzeczywistość zasnuwać się poczęła mgłą oddalenia, i powędrował bez przeszkód
w świat szeroki — w świat tak bardzo kochany.
Znane i nieznane zmieszało się w czarze marzenia
i rozwinęło przepysznym pochodem obrazów. Lądował w obcych portach słońcem zalanych krajów i deptał gwarne rynki miast barbarzyńskich, wśród kolorowych ludów, nieznanych oczom niczyim. Smolisty aromat wysp zielonych drżał żywy w jego nozdrzach, jak nieraz w duszną noc podzwrotnikową.
Płynął wśród bogatych, południowo-wschodnich
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/43
Ta strona została przepisana.