Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/430

Ta strona została przepisana.

Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nikt nie ma wiary we mnie, Gertrudo, nikt, prócz mnie samego, — głos chłopaka brzmiał namiętnym buntem. — Zrobiłem dobrą robotę, dużo roboty, i prędzej czy później zbiorę jej owoce.
— Skąd możesz wiedzieć, że jest dobra?
— Bo... bo... — przerwał, gdy nagle cała olbrzymia przestrzeń historji literatury ożyła i zaludniła się w jego mózgu. Pojął beznadziejność wszelkich prób udowodniania Gertrudzie podstaw swej wiary. — Bo — bo to, co napisałem, jest lepsze od 99-ciu procent utworów, drukowanych po czasopismach.
— Chciałabym, żebyś nabrał rozsądku — odparła słabo, lecz z niezachwianem poczuciem słuszności swej diagnozy. — Chciałabym, żebyś nabrał rozsądku — powtórzyła. — A przyjdźże jutro na obiad!
Martin, pomógłszy siostrze wsiąść do tramwaju, pośpieszył na pocztę i zakupił marek za całe trzy dolary z otrzymanych pięciu. Wieczorem, idąc do państwa Morse, wstąpił znowu na pocztę, żeby wysłać kilkanaście wielkich, ciężkich kopert, poczem z marek pozostały mu tylko trzy dwucentowe znaczki.
Wieczór ten stał się dla Martina pamiętnym, albowiem wtedy to właśnie poznał Russ Brissendena. Jakim sposobem dostał się Brissenden do państwa Morse, czyim był przyjacielem i kto go wprowadził — Martin nie wiedział. Nie chciał też pytać Ruth. Krótko mówiąc, Brissenden wydał się Mar-