Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/431

Ta strona została przepisana.

tinowi cherlawym narwańcem i odrazu przestał go interesować. Po upływie godziny okazało się, ie nadomiar złego Brissenden jest to gbur: wałęsał się po wszystkich pokojach, gapił na obrazy, wyciągał książki z bibljoteki, albo siedział na uboczu, utkwiwszy nos w zabrane ze stołu czasopisma. Chociaż obcy w domu państwa Morse, odosobnił się wreszcie zupełnie od towarzystwa, zakopawszy w ogromnym miękkim fotelu, zaczytany w małej książeczce, wyjętej z własnej kieszeni. Czytając, gładził włosy pieszczotliwym i roztargnionym ruchem. Martin tego wieczora nie zwrócił już uwagi na nowego znajomego, raz tylko jeszcze zauważywszy, jak z wielkiem powodzeniem przekomarzał się z kilkoma młodemi pannami.
Przypadek zrządził, że Martin, opuszczając dom Morsów, zrównał się na ulicy z Brissendenem, który również wyszedł był przed chwilą.
— Hallo! To pan? — odezwał się Martin.
Tamten odmruknął coś niechętnie, ale począł iść obok. Martin nie próbował już rozpoczynać rozmowy, przeszli więc kilka ulic w niezmąconem milczeniu.
— Pompatyczny stary osioł!
Nagłość i lapidarność okrzyku uderzyła Martina. Chciało mu się śmiać, a zarazem coraz mocniej nie lubił przypadkowego towarzysza.
— Po kiego licha pan tam chodzi? — trysnęło ku Martinowi po przejściu jeszcze jednej ulicy.
— A pan? — odrzucił Martin.