Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/432

Ta strona została przepisana.

— Słowo daję, sam nie wiem — usłyszał. — Zresztą, jest to narazie moje pierwsze wykroczenie tego rodzaju. Doba ma dwadzieścia cztery godziny, trzeba je przecież jakoś spędzić. Chodź pan, napijemy się czego.
— Owszem — zaaprobował Martin.
Natychmiast jednak poczuł niezadowolenie ze swej gotowości. W domu czekało jeszcze kilkogodzinne pisanie, nie mówiąc już o tomie Weismanna i Autobiografii Spencera, która była dla Martina równie przejmująca i pełna romantyzmu, jak najciekawsza powieść.
— Poco właściwie tracić tyle czasu z człowiekiem, którego się nie lubi — przemknęło mu przez myśl. Po chwili zrozumiał jednak, że nie chodziło o tego człowieka, ani o samo picie — chodziło o akcesorja picia: blask żyrandoli, lśnienie luster, migotliwy rynsztunek szkieł, rozgrzane, wesołe twarze, donośny gwar męskich głosów. Ach tak — właśnie owe glosy, głosy mężczyzn zadowolonych z losu, wdychających powodzenie i wyrzucających pieniądze na wypitkę, beztrosko, po męsku. Martina gnębiła samotność — i tu właśnie leżała istotna przyczyna, dla której uchwycił się zaproszenia, niczem bonita białego gałganka na końcu wędki.
Od czasu pijatyki z Joe w Gorących Źródłach Martin raz jeden tylko zaszedł na kieliszeczek do baru, jeśli nie liczyć przełknięcia szklaneczki wina z Portugalczykiem-sklepikarzem. Wyczerpanie umysłowe nie wytwarzało pragnienia alkoholu, jak