skupiały najmędrsze słowo wiedzy, a przecież dawały coś więcej jeszcze: — objawienie poety, doskonałą, nadprzyrodzoną prawdę, na którą niema
wyrazów dość wyszukanych, a która przecież znajduje istotne odbicie w przedziwnem, choć ledwie
uchwytnem, wtórnem znaczeniu słów najprostszych. Brissenden cudem intuicji sięgał poza najdalsze granice empiryzmu, na których zarysowanie brakło siły mowie ludzkiej, a przecież umiał
niepojętem zaklęciem talentu tchnąć nowe znaczenie
w stare dźwięki i świadomie zwierzyć Martinowi
wieści, których nie zdołałyby wymienić dusze przeciętne.
Martin zapomniał o swem pierwszem wrażeniu
niechęci. Oto wcieliły się najlepsze stronice książek.
Oto inteligencja, oto żywy człowiek, którego wolno
oglądać. „Leżę w prochu u jego stóp“ — powtarzał
Martin pocichu.
— Pan gruntownie studjował biologję — odezwał się głośno i z naciskiem.
Ku zdziwieniu Martina, Brissenden potrząsnął
głową.
— Rozważa pan jednak prawdy, ustalone właśnie przez biologję — nastawał Martin. Odpowiedziało mu spojrzenie bez wyrazu. — Tak jest, wnioski pańskie idą po jednej linji z wnioskami dzieł,
które pan zapewne studjował.
— Bardzo rad jestem to słyszeć — brzmiała odpowiedź. — Być może, iż moje nader powierzchowne wiadomości pomogły mi do skrócenia sobie
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/434
Ta strona została przepisana.