chania książkami. Twarz Brissendena tyla opalona
zarówno jak długie, smukłe ręce. Opalenizna ta
zdziwiła Martina. Przysiągłby, że Brissenden nie
należy do ludzi, co szukają przygód pod otwartem
niebem. Gdzież go słońce znalazło? Coś ciekawego
i tajemniczego znaczy ta opalenizna — zdecydował
Martin, nie przestając obserwować ściągłej twarzy
o lekko wydatnych kościach i zapadniętych policzkach, ozdobionej subtelnym orlim nosem, najpiękniejszym, jaki Martin widział kiedykolwiek. Oczy
były ani zbyt wielkie, ani zbyt małe, o nieokreślonej barwie bronzowej; na dnie ich pełgał jednak
ogień — a raczej zapalały się dwa wrogie sobie
płomyki, polśniewała dziwaczna, przekorna sprzeczność. Wyzywające, dumne, a nawet ostre oczy Brissendena, wzbudzały jednocześnie litość. Martin
czuł, że współczuje temu człowiekowi, sam nie wiedząc, dlaczego. Za chwilę jednak miał się dowiedzieć.
— O, ja jestem zdeklarowanym suchotnikiem —
oświadczył poprostu Brissenden w dalszej rozmowie, wspomniawszy o niedawnym powrocie swym
z Arizony. — Siedziałem na południu całe lata, dla
powietrza — dodał.
— Jakto? A teraz nie boi się pan tutejszego klimatu?
— Bać się?
Odpowiedział odruchowo i bez żadnej buty. Martin wyczytał jednak z ascetycznej twarzy, iż wszelki strach jest jej obcy. Oczy zhardziały, aż stały
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/436
Ta strona została przepisana.