Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/437

Ta strona została przepisana.

się orle, rozdrgane nozdrza niepokonane były, zuchwałe i zdobywcze, niby dziób ptaka-drapieżcy. Wspaniałe! — przemknęło przez myśl Martina, zadyszanego w rozkosznym podziwie. Głośno zaś przytoczył:

Pod ciosami Losu
Głowa ma krwawi, ale się nie schyli


— Lubi pan, jak widzę, Henley’a — odezwał się Brissenden, i twarz złagodniała mu nagle ku miękkiej, prześlicznej rzewności. — Rzecz prosta, spodziewałem się tego. Ach, Henley! Dzielny chłop. Jakże przerósł wszystkich naszych dzisiejszych rymopisów — poetów dla gazetek — on, gladjator pośród bandy eunuchów.
— Pan nie uznaje czasopism? — spróbował zlekka Martin.
— Co? Może pan uznaje? — ryknięto mu chrapliwie w odpowiedzi. Martin zmieszał się.
— Ja — ja piszę — to jest właściwie — próbuję pisać dla czasopism... — wyznał zająkliwie.
— No, to już lepiej — odrzekł tamten łagodniej. — Pan próbuje, ale nikt pana nie chce drukować. Szanuję i podziwiam taką przegraną. Wiem, co pan pisze. Domyślam się. Jest w tem wszystkiem pewna nieznaczna przyprawa, która jednak odstrasza wszystkich redaktorów. To żywa krew, czasopisma zaś nie mają nabywców na ten gatunek towaru. Potrzebują mydlin i brudów. O, niema strachu, i na to znajdą się dostawcy. Ale pana między nimi nie będzie.