— Cóż... jestem tylko zwykłym rzemieślnikiem —
wtrącił Martin.
— Przeciwnie. — Brissenden przerwał i zuchwałym wzrokiem powiódł po naocznem ubóstwie Martina: niemodnym krawacie, kołnierzyku o brzeżkach
stępionych, świecących łokciach palta, nieco przetartych mankietach i wreszcie bladych, zapadłych policzkach — przeciwnie — powtórzył — do rzemiosła panu daleko, tak daleko, że nigdy tam pan nie
dobrnie. Cóż, chłopcze drogi, obrazi się pan, jeśli
zaproponuję wspólne zjedzenie kolacji?
Martinowi mimowoli krew zalała policzki; Brissenden roześmiał się triumfalnie.
— Pełny, doskonały człowiek nie obraziłby się
na takie zaproszenie! — zawyrokował.
— Szatanie! — wykrztusił z wściekłością Martin.
— O co chodzi? Przecież pana nie zaprosiłem.
— Nie ośmielił się pan.
— Ach taak? Więc zapraszam pana w tej chwili. — Brissenden uniósł się zlekka na fotelu, jakby
zamierzając wstać i iść do restauracji.
Martin zacisnął pięści, krew grzmiała mu w skroniach.
— Uwaga! Panowie i panie! Żywcem zjada!
Żywcem! — wołał Brissenden, imitując doskonale
pożeracza wężów z miejscowego cyrku.
— Niewątpliwie, że takiego jak pan, mógłbym
żywcem łyknąć — rzucił zkolei Martin, mierząc zuchwałym wzrokiem mizerną postać tamtego.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/438
Ta strona została przepisana.