— O, nie jestem godzien...
— Przeciwnie — rozstrzygnął Martin — incydent nie jest godzien. — Wybuchnął nagle serdecznym, zdrowym śmiechem. Przyznaję, że wystrychnął mnie pan na dudka. Fakt, że jestem głodny,
a pan to zauważył, jest zupełnie zwyczajnem zjawiskiem, a nie żadną hańbą. Widzi pan, próbowałem już drwić sobie z mizernej moralności stada,
ale rzucił pan jedno słowo brutalne, choć prawdziwe — i znowu ocknąłem się w sidłach tejże drobnomieszczańskiej etyki.
— Tak jest, uważał się pan za obrażonego.
— Byłem nim jeszcze przed chwilą. Przesądy
wczesnej młodości, uważa pan. Nauczyłem ich się
kiedyś no, i pozostały jeszcze pewne szczątki. Spoczywają w osobnym, moim własnym schowku.
— A teraz przynajmniej zamknął je pan na
klucz?
— O, tak.
— Napewno?
— Napewno.
— No, to chodźmy zjeść.
— Dobra! — odrzucił Martin, chcąc płacić za
soda-whisky resztą drobnych, pozostałych z dwóch
dolarów. Kelner jednak, już opłacony, położył drobne zpowrotem na stole.
Martin skrzywił się, wrzucając je do kieszeni,
i w tej samej chwili poczuł na ramieniu ciężką, życzliwą rękę Brissendena.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/439
Ta strona została przepisana.