brzegów oceanu, w długie dni złociste pod tropikalnem słońcem, patrząc, jak w dali poza nim koralowe atolle, puszyste od palm, wsiąkają w toń
turkusową, i jak daleko przed nim wyłaniają się
znowu z wód turkusowych koralowe atolle, w koronie palm wysmukłych. Jak myśl szybkie wstawały
i przemijały obrazy. Z wiatrem świszczącym w uszach gnał na dzikim koniu przez jasno-barwną,
plamistą połać pustyni. To znów z wierzchołka nieznanej góry zachwyconemi oczyma wpatrywał się
poprzez drgającą od upału szybę powietrza w białe pomniki „Alei Śmierci“, aby w następnym momencie znaleźć się samemu w małej łódce na oceanie Północnym i przemykać cicho wśród gór lodowych, zastygłych i oślepiająco-srebrnych pod migotliwemi iskrami słońca. Po chwili, jak niegdyś,
leżał na brzegu laguny, gdzie nisko, u samych fal
pluszczącego cicho przypływu, wytryskał rząd strzelisty palm kokosowych. Podpalone szczątki rozbitego okrętu płonęły fantastycznem światłem błękitnem, w którego blasku pląsali nadzy tancerze i tancerki przy dźwięku dzikich, miłosnych okrzyków
śpiewaków, pobrzękiwaniu „ukuleles“ i biciu w tam-tam. Trwała noc podzwrotnikowa, pełna czadu zmysłów. W oddali, na tle gwiazd, odcinała się ostro
czarna sylweta wulkanu. Lśnił blady nów wschodzącego księżyca i wielki Krzyż Południowy pałał
w głębi niebios.
Dusza chłopaka dźwięczała jak harfa. Całe życie, które znał, i które tylko przeczuwał, tworzyło
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/44
Ta strona została przepisana.