Na drugi dzień, o wczesnem popołudniu, Marja
wstrząśnięta została widokiem drugiego gościa Martina. Tym razem jednak nie straciła głowy, sadowiąc Brissendena w uroczystym saloniku.
— Mam, nadzieję, że nie pogniewa się pan za
najście? — zaczął Brissenden.
— Ależ bynajmniej; — odrzekł Martin, witając się i prowadząc gościa do swojej izdebki. Podał
mu jedyne krzesło, sam usiadł na łóżku. — Ciekawym jednak, jak mnie pan odszukał?
— Zatelefonowałem do Morsów — odpowiedziała panna Morse. — Więc oto jestem. — Sięgnął
do kieszeni palta, wyciągając małą książeczkę. —
Oto wiersze. Proszę przeczytać i zachować książkę. Martin próbował się bronić, ale tamten przerwał:
— Cóżbym ja robił z książkami? Dziś rano znów
miałem krwotok. Nie macie whisky?
— Rozumie się, nie. Poczekajcie chwilę.
Wstał i wyszedł. Martin odprowadził oczyma
chudą, wysoką postać, co przeszła z ganeczka i zniknęła za furtką; z bolesnem wzruszeniem patrzał
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/440
Ta strona została przepisana.
Rozdział XXXII