Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/442

Ta strona została przepisana.

szych, niby rubin między paciorkami. A zobaczyłbyś pan, jakie zdobył recenzje! Niech licho porwie całą tę zgraję pigmejów.
— Ludzie, co pisać nie mogą, piszą zbyt wiele o tych, co pisać powinni — potwierdził Martin. — Zdumiony byłem wprost górą bredni, jaką napisano o Stevensonie i jego dziełach.
— Wampiry i harpje! — sarknął Brissenden, zgrzytając zębami. — Znam dobrze to plemię! Byliby go zakłuli dziobami za „List do Ojca Damiana“. Analizowali, ważyli.
— Mierzyli miarą własnej nicości — wtrącił Martin.
— Tak, tak — dobrze powiedziane — ośliniali i hańbili na rachunek autora Prawdę, Piękno i Dobro, aż wreszcie poklepali po ramieniu: „Dobry pies, dobry. Ech! Ryszard Realfe powiedział o nich, umierając: „gadatliwe drobnoludki“.
— Porywają się z dziobem na gwiazdy — podtrzymał Martin. — Napisałem kiedyś satyrę na krytyków, a raczej na recenzentów.
— Dawaj pan — poprosił szczerze Brissenden.
Martin więc wyszukać musiał pod stołem kopję „Gwiezdnego Pyłu“, Brissenden zaś, czytając, parskał z uciechy, zacierał ręce i zapomniał o swoim grogu.
— Wiecie co? Samiście jak ten pyłek gwiezdny, rzucony na świat ślepych karłów — odezwał się, przeczytawszy. — Rzecz prosta, odrazu pierwsze pismo odrzuciło ten szkic?