Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/444

Ta strona została przepisana.

jecie, próbując prostytuować Piękno na użytek rozmaitych „magazines“. Coście-to cytowali wczoraj... Ach, tak: „Człowiek, ostatnia efemeryda“... Pocóż więc wy, ostatnia efemeryda, uganiacie się za sławą? Jeśli ją zdobędziecie — otruje was. Zbyt prosty jesteś, Martin Eden, zbyt żywiołowy, zbyt wreszcie racjonalny, do licha, żeby prosperować na tej pożywce. Mam nadzieję, że nie sprzedacie ani jednej linijki do gazet. Piękno jest jedynym panem, któremu służyć warto. Służcie mu wiernie i przeklinajcie gawiedź! Powodzenie! Gdzież ono jest wreszcie, jeśli nie w samym fakcie stworzenia tego oto sonetu o Stevensonie, sonetu, który przewyższa „Zjawę“ Henley’a, w tym cyklu miłosnym, w tamtych wierszach z morza!? Nie w powodzeniu rzeczy stworzonych leży rozkosz, lecz w samym procesie tworzenia. Cóż mi pan odpowie? hę? Wiem, że mam rację. I pan wie o tem. Boli cię Piękno, pali naustannie w głębi piersi, jest jak niegojąca się rana, jak nóż z płomieni. Poco się babrzesz z wydawcami?! Niechże Piękno będzie początkiem i końcem. Pocóż wymieniasz je na złoto? Zresztą, chwalić Boga, nie udaje się nawet; wobec tego nie masz się czem przejmować. Możesz pan przeczytać pisma z tysiąca lat, jeśli masz ochotę. Wszystkie nie będą warte jednej linijki Keats’a. Zostaw sławę, gwizdnij na złoto, zapisz się jutro na okręt, powracaj w morze!
— Nie dla sławy, lecz dla miłości — uśmiechnął się cicho Martin. — Miłość, jak widzę, nie ma miej-