niby potężne kleszcze na gardle Brissendena
i wstrząsnęła wątłem ciałem, aż zaklekotały zęby.
Lecz z oczu ofiary nie patrzyła trwoga — tylko zaciekawiony i drwiący szatanek. Martin opamiętał
się i rozciągnął Brissendena na łóżku, rozluźniając
chwyt.
Brissenden chwytał oddech i pochrząkiwał przez
chwilę, wreszcie zaczął się śmiać.
— Czułbym się wieczystym dłużnikiem pańskim,
gdybyś był dokończył i zdmuchnął iskierkę — powiedział.
— Nerwy moje są nie w porządku ostatniemi
czasy — przepraszał Martin. — Mam nadzieję, że
nie sprawiłem panu bólu. Zaraz przygotuję świeży
grog.
— Ach ty, młody Helleńczyku! — ciągnął Brissenden. — Nie wiem, czy jest pan dostatecznie dumny z tego wspaniałego ciała? Pan jest piekielnie
silny. Jak młoda pantera, jak lew. Ale poczekaj-no,
bratku, zapłacisz ty dobrze za tę siłę.
— Jakto? Dlaczego? — dopytywał się ciekawie
Martin, podając szklankę grogu. — Pij pan, daruj i nie gniewaj się.
— Dlaczego? — Brissenden duszkiem wlał w siebie grog i podziękował uśmiechem uznania. — Ano, przez kobiety. Będą ci dokuczać aż do śmierci, dokuczały zresztą zawsze; wiem przecie, co w trawie
piszczy. Na nic się nie zda wytrząsanie ze mnie duszy. Powiem swoje, bo chcę. Nie wątpię, że ta miłość to poprostu cielęcy zachwyt, ale w imię Piękna,
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/446
Ta strona została przepisana.