kie przywiązanie. Widywali się codziennie, i Brissenden przynajmniej godzinkę spędzał w pokoiku
Martina. Nie przychodził nigdy bez swojej butelczyny, kiedy zaś jedli razem obiad na mieście, Martin widział, iż Brissenden systematycznie pijał whisky-soda między potrawami. Płacił zawsze Brissenden, i dzięki niemu to Martin poznał wyrafinowany wykwint kuchni, pił pierwszego szampana
i skosztował reńskiego wina.
Brissenden pozostał jednak zagadką. Człowiek
ten, z twarzą ascety, pożądał rozkoszy i radości całą
mocą swej krwi stygnącej. Przed śmiercią strachu
nie czuł, gorzko i cynicznie drwił z życia, a przecież umierając, kochał życie, każdy atom życia. Dręczyło go szaleństwo pragnienia, wrażeń, doznań,
przeżyć. Chciał zapełnić „nieskończenie małą przestrzeń w pyle kosmicznym, z którego powstał", jak
sam kiedyś wyraził. Otępiony przez narkotyki, imał
się licznych dziwacznych sposobów dla zaznania nowych dreszczów. Opowiadał Martinowi, że kiedyś
trzy dni nie pił dobrowolnie wody, poto tylko, żeby
doświadczyć wyszukanej rozkoszy zaspokojenia tak
silnego pragnienia. Kim i czem był Brissenden,
Martin nie dowiedział się nigdy. Jedno widział tylko: był człowiekiem bez przeszłości, przed sobą
miał niedaleki i nieunikniony grób, w dniu dzisiejszym zaś gorzką namiętność życia.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/448
Ta strona została przepisana.