Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/452

Ta strona została przepisana.

taniu sześciu wierszy. Pozwoli pan, że opowiem, jak czytałem ją po raz pierwszy. Albo nie; przedewszystkiem muszę zapoznać pana z moim sztabem.
Nie przestając mówić, pan Ford zaprowadził Martina do kancelarji ogólnej, gdzie zapoznał go z sekretarzem redakcji, panem White, szczupłym, wątłym człowiekiem, którego dłoń była dziwnie chłodna w dotknięciu, jak u chorego na malarję, faworyty zaś lśniące i jedwabiste.
— Pozwoli pan, panie Eden — pan Ends, nasz administrator.
I oto Martin potrząsał znowu jakąś dłonią, tym razem należącą do łysego człowieka o żywych oczach i stosunkowo młodej twarzy, a raczej owej części twarzy, którą dojrzeć było można zpośród śnieżnobiałej brody, rozczesywanej troskliwie rączkami samej pani administratorowej — regularnie co niedzielę.
Trzej gentlemani otoczyli Martina i mówić poczęli równocześnie, i z coraz większem uwielbieniem, aż Martin począł się zastanawiać, czy przypadkiem nie uczynili zakładu, który dłużej wytrzyma.
— Często dziwiliśmy się, dlaczego pan nas nie odwiedza — rzekł pan White.
— Nie miałem na przewóz, a mieszkam po drugiej stronie zatoki — odpowiedział Martin bez ogródek, chcąc w ten sposób wyrazić dosadnie, jak bardzo potrzebuje pieniędzy.
— Zresztą — myślał — malownicze łachmany