Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/458

Ta strona została przepisana.

— Uprzejmie dziękuję — rzekł Martin, zwracając się do całej trójki. — Życzę panom wszystkiego najlepszego.
— Bandyta! — zachrypiał ku niemu pan Ends.
— Kieszonkowe złodziejaszki! — odrzucił Martin, zamykając za sobą drzwi.
Był w świetnym humorze, w tak świetnym, że przypomniawszy sobie, iż „Szerszeń“ nie zapłacił jeszcze piętnastu dolarów za „Peri i Perły“, Martin zdecydował pójść natychmiast do redakcji i odebrać swoją należność. Lecz sztab „Szerszenia“ składał się z bandy młodzików, pięknie ogolonych i zbudowanych naschwał, profesjonalnych urwisów, rabujących wszystko u wszystkich i wzajemnie u samych siebie. To też po pewnem naruszeniu całości umeblowania udało się redaktorowi (ex-atlecie), wspomaganemu dzielnie przez administratora (byłego impressario), wyprzeć Martina z lokalu i nadać pewną szybkość początkową jego zejściu z pierwszej kondygnacji schodów.
— Proszę nas odwiedzać, panie Eden; zawsze będziemy radzi! — śmiano się ku niemu z wyższego piętra.
Martin wesoło wyszczerzył zęby, doprowadzając się do porządku.
— Fiu, fiu! — zamruczał. — Tamta banda w „Transcontinentalu“ to same ciastka, ale wy macie przynajmniej kilku przyzwoitych bokserów.
Odpowiedział mu wybuch śmiechu.
— Trzeba przyznać, panie Eden — zawołał re-