Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/463

Ta strona została przepisana.

nowych urzędników na pocztę. Pan zdał pierwszy, o ile się nie mylę?
Martin zmuszony był wyznać, że istotnie przysłano mu wezwanie, ale je odrzucił.
— Byłem tak pewny... jestem tak pewny, że dopnę celu — zakończył. — Za rok od dnia dzisiejszego zarabiać będę więcej, niż tuzin urzędników pocztowych. Zobaczy pani. Proszę poczekać jeszcze...
— O! — wyrzekła tylko, gdy skończył. Wstała i wkładać zaczęła rękawiczki. — Muszę już iść. Artur czeka.
Martin objął ją i pocałował. Biernie przyjęła pieszczotę. Nie było tkliwości w ruchu jej ciała, ramiona nie wyciągnęły się do uścisku, wargi poddały się pocałunkowi miękko, nie szukając go i nie pragnąc.
— Gniewa się — zdecydował, wracając od furtki. — Ale zaco? Nieszczęście chciało, że dozorca zajął właśnie krowy Marji. To tylko zbieg okoliczności. Nikt nie zawinił. Przecież nie mogło mi nawet przyjść do głowy, żeby postąpić inaczej. No tak, zawiniłem trochę z tym nieszczęsnym urzędem pocztowym. Hm, nadomiar złego nie podobało się jej „Wiki-Wiki“...
Raz jeszcze zszedł ze schodów, tym razem na spotkanie listonosza. Wiecznie żywa gorączka oczekiwania zdławiła Martina, kiedy wziął do ręki kilka wielkich, długich kopert. Wśród nich była jedna mała i cienka. W rogu widniał adres „Przeglądu Nowojorskiego“. Martin pomyślał chwilę, zanim