otworzył. Nie może zawierać zawiadomienia o przyjęciu. Nie posyłał tam żadnego rękopisu. A może — serce stanęło na myśl tak dziką — może
zamawiają jakiś artykuł? W następnej chwili jednak odtrącił już tę myśl, jako zbyt nieprawdopodobną.
Koperta zawierała krótki, oficjalny list samego
redaktora, taktownie podający do wiadomości odbiorcy, że „Przegląd“, otrzymawszy załączony anonim, czuje się w obowiązku przesłać go, oraz że
redakcja „Przeglądu“ nigdy i pod żadnym pozorem
nie przywiązuje wagi do listów anonimowych.
Załączony list nabazgrany był niewprawną ręką
i zawierał szereg bezsensownych plotek o „tak zwanym Martinie Edenie“, który próbuje sprzedawać
utwory swe czasopismom, nie jest zaś wogóle pisarzem, gdyż w rzeczywistości kradnie utwory ze starych tygodników, przepisuje na maszynie i posyła
jako własne. Stempel pochodził ze San-Leandro.
Martin bez trudności odkrył autora. Ortografja imć
Higginbothama, jego sposób wyrażania się, jego rozumowanie. List był przejrzysty. Martin odczuwał
w każdem słowie prostacką łapę sklepikarza — kochanego szwagierka.
— Dlaczego? Poco? — zapytywał sam siebie daremnie. Czem obraził Bernarda Higginbothama?
Pomysł był tak bezsensowny, tak bez przyczyny!
Nie znalazł wyjaśnienia. Zato w przeciągu tygodnia
odebrał około tuzina listów podobnych od rozmaitych czasopism ze Wschodu. Redaktorzy postępują
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/464
Ta strona została przepisana.