bardzo szlachetnie — zdecydował Martin. Ani jednemu z nich nie jest znany, a przecież niektórzy
piszą nawet z sympatją, widać że brzydzą się anonimami. Zrozumiał, że złośliwa chęć zranienia go —
chybiła. W gruncie rzeczy — kto wie — może to
nawet lepiej, — ostatecznie kilkunastu redaktorów
zapamięta jego nazwisko? I kiedyś, czytając przysłany rękopis, przypomni sobie, że przed tym jegomościem ostrzegano już listem anonimowym. A nuż
takie przypomnienie zwróci właśnie uwagę na
utwór, każe przeczytać go z zajęciem, a wobec tego — przyjąć?
Owemi czasy zyskał sobie Martin podziw i uwielbienie Marji. Zastał ją pewnego ranka w kuchni, jęczącą z bólu, osłabioną aż do łez i napróżno starającą się manipulować ciężkiem żelazkiem. Martin
szybko postawił diagnozę: la grippe, zaordynował
kobiecinie gorące whisky (pozostałe w butelkach,
które kupował Brissenden) i kazał iść do łóżka.
Marja jednak stawiała opór zacięty. Prasowanie
musi być skończone tej nocy, bo inaczej siedmioro
małych i głodnych Silviąt zostanie jutro bez chleba
i zupy.
Ku jej najwyższemu zdziwieniu (dziwić się temu
nie przestała aż do chwili śmierci) Martin Eden pochwycił gorące żelazko i rzucił krochmaloną strojną
bluzkę damską na deskę od prasowania. Była to najpiękniejsza bluzka świąteczna panny Kate Flanagan, ta ostatnia zaś — najszykowniejszą i najstaranniej ubraną kobietą w całym światku Marji.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/465
Ta strona została przepisana.