twoją siostrę! Możebyś powiedział, dlaczego nie
pracujesz jak człowiek? Dlaczego uczciwie nie zarabiasz na życie? Co? Hę? Chciałbym wiedzieć!
Martin przywołał na pomoc cały rozsądek, odegnał wstającą wściekłość i bez słowa powiesił słuchawkę, gwizdnąwszy przeciągle a wesoło. Po wesołości jednak nadeszła reakcja. Gorzka tęsknota
zdławiła gardło. Nikt mnie nie rozumie — myślał —
nikomu nie jestem potrzebny, nikt nie ma ze mnie
pożytku... Jeden Brissenden może, ale ten gdzieś
przepadł i nie pokazuje się...
Zmrok już zapadał, kiedy Martin wyszedł ze sklepiku i skierował się ku domowi, niosąc swe mizerne
paczki. Na rogu przystawał właśnie tramwaj.
Z tramwaju wysunęła się znajoma długa sylweta.
Serce Martina zabiło radośnie.
To Brissenden! — W migotliwem świetle
okienek tramwajowych Martin zauważył dwie wielkie odstające kieszenie palta, wypchane zapewne
książkami i butelką.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/469
Ta strona została przepisana.