Kiedy Martin Eden schodził ze schodów, ręka
jego sięgnęła odruchowo do kieszeni marynarki,
wydobyła kawałek ciemnej bibuły i szczyptę meksykańskiego tytoniu. Skręcił wprawnie papierosa
i zapalił. Pierwszym łykiem dymu zaciągnął się powoli, głęboko i z rozkoszą. — O Boże! — wyrzekł
głośno, tonem egzaltowanego podziwu. — O Boże! — powtórzył. Po chwili wyszeptał raz jeszcze:
— O Boże! — Wreszcie zerwał kołnierzyk, zmiął
i wcisnął do kieszeni. Padał zimny, przejmujący
deszcz, ale chłopak odkrył głowę, rozpiął kamizelkę
i szedł przed siebie w upojeniu wspaniałej niewiedzy. Prawie nie zauważył, że deszcz pada. Szedł
jak w ekstazie, śniąc na jawie i po sto razy odtwarzając w myśli sceny ubiegłego wieczoru.
Spotkał więc nareszcie kobietę, kobietę, o której,
coprawda, myślał mało, bo wogóle niewiele myślał o kobietach, lecz której oczekiwał podświadomie,
ufając w głębi serca, że przecież kiedyś ją ujrzy.
I oto dziś — stało się. Siedział z nią przy jednym
stole, dotykał dłoni, patrzał w głębię źrenic, na dnie
ich chwytał wieść o duszy cudownej, nie piękniejszej jednak od oczu, przez które się objawiła, od
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/47
Ta strona została przepisana.
Rozdział III