Brissenden nie tłumaczył swej długiej nieobecności, Martin zaś o nic nie pytał. Rad był widzieć
przed sobą wychudzoną i trupiobladą twarz przyjaciela poza obłokiem pary, wstającej z wazki
grogu.
— Co do mnie, nie próżnowałem również —
oświadczył Brissenden, wysłuchawszy sprawozdania
Martina. Wyjął rękopis z wewnętrznej kieszeni kurtki i wręczył go Martinowi. Chłopak przeczytał tytuł i ciekawie podniósł oczy.
— Tak, tak — zaśmiał się Brissenden. — Dobry tytulik, co? „Efemeryda“ — jedyne słowo! Zawdzięczam je tobie, a raczej twojemu człowiekowi, który jest wiecznie czujną, ożywioną materją, ostatnią i najdoskonalszą efemerydą — stworzeniem, które znika, jeśli rtęć termometru posunie
się o centymetr niżej lub wyżej. Opanowała moją
głowę i musiałem to napisać, żeby się uwolnić. Czytaj — i powiedz, co o tem myślisz.
Twarz Martina zarumieniła się — potem zbladła
na długo. Miał przed sobą najdoskonalsze dzieło
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/470
Ta strona została przepisana.
Rozdział XXXV