Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/471

Ta strona została przepisana.

sztuki. Forma triumfowała nad treścią, jeśli triumfem formy nazwać można fakt, iż każdy najdrobniejszy, ledwie uchwytny atom treści, znalazł wcielenie w budowie idealnie właściwej. W miarę jak czytał, począł odczuwać, jak posłusznie wślad rytmu kręcić poczyna się w głowie. Łzy namiętności sparzyły źrenice, chłodny dreszcz przebiegł ciało...
Efemeryda“ — był to poemat liczący sześćset czy siedemset wierszy, fantastyczny, porywający, nieziemski. Druzgoczący, nieprawdopodobny — a przecież istniejący naprawdę, biegnący szeregiem czarnych literek po białym papierze. Opiewał Człowieka, wiekuiste a ślepe poszukiwania jego ducha, co przemierza otchłanie przestrzeni, wzywając ku świadectwu obce słońca i widma tęcz dalekie zmuszając, by wyznały prawdę. Obłąkana orgja wyobraźni płonęła w mózgu umierającego poety. Ledwie w łkaniu bezsilnem dźwignąć mógł własną bujność i wśród szaleńczo pośpiesznych, cichnących już uderzeń serca — żył jeszcze. Poemat spływał majestatycznym rytmem, brzmiał echem potężnych zmagań międzyplanetarnych, tumultem zwady śródgwiezdnej. Oto zwarły się i roztrzaskały słońca wygasłe, oto płomieniem buchnęły obłoki w czarnej niebios pustce — a poprzez wszystko i wbrew wszystkiemu, nieustający i kruchy, niby srebrne czółenko wpośród bezmiernej tkaniny, snuł się i powracał, snuł i powracał ubogi głos Człowieka — zew słaby a żałośliwy, trwający śród grzmotu strącanych planet i padających w gruzy słońc.