— Nie znam nic podobnego w literaturze!
wyrzekł Martin, kiedy wreszcie zdołał dobyć głosu. Wspaniałe! Bije do głowy jak wino! Upiłem się pięknem! Wielkie, wiekuiste zagadnienie — nazawsze wżera się w mózg. Ów pytający, nieśmiertelny, nieustępliwy, wiecznie powracający, bezsilny,
żałosny, lecz uparty głos człowieka dzwoni mi ciągle w uszach. Jest jak marsz żałobny owada pośród ryku lwów, jak nienasyconość pragnienia, zrodzona w istocie nieskończenie małej. Słuchaj, gadam jak warjat, ale zbyt jestem wzięty! Ty jesteś — sam nie wiem — ty jesteś cud. — Oto
wszystko. Ale jakeś ty to napisał? Jak napisałeś?
Martin przerwał odę i natychmiast wybuchnął
na nowo.
— Nigdy już nic będę pisał. Powinienem lepić
garnki. Tyś pokazał mi dopiero, co znaczy dzieło
prawdziwego artysty. Genjusz! Nie, to coś więcej.
To prawda, co oszalała. Prawdziwa dusza ludzka
w każdem słowie. Nie wiem, czy sam to rozumiesz,
ty, dogmatysto! To jasnowidzenie proroka, wydarte
czarnemu chaosowi kosmosu i splecione w potężne
rytmy dźwięku w jakiejś czarownej kuźni piękna.
Dosyć już. Jestem oszołomiony, zdruzgotany. Ale
jedno jeszcze: pozwól mi zająć się drukiem!
Brissenden roześmiał się cierpko.
— Niema takiego czasopisma pod słońcem, które
odważyłoby się wydrukować coś podobnego — wiesz
o tem dobrze.
— Nic nie wiem. Odwrotnie. Niema pod słoń-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/472
Ta strona została przepisana.