Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/473

Ta strona została przepisana.

cem czasopisma, któreby ośmieliło się to odrzucić. Nie codzień zdarza się podobny utwór. Taki poemat nie zjawia się nawet raz do roku. Taki poemat powstaje raz na stulecie!
— Chciałbym powiedzieć: „trzymam cię za słowo“.
— No, no, nie bądź cyniczny — uśmiechnął się Martin. — Nie wszyscy wydawcy są idjotami. Jestem tego pewien. Założę się, o co chcesz, że „Efemeryda“ przyjęta zostanie po pierwszej, a najdalej po drugiej ofercie.
— Nie przyjmuję zakładu. — Brissenden milczał chwilę. — Poemat ten jest dla mnie rzeczą wielką i ważną. Najważniejszą w życiu. To moja pieśń łabędzia. Jestem z niego dumny, głęboko dumny. Kocham go. Ubóstwiam. To mocniejsze niż wódka. To spełnienie marzeń — marzeń o wielkości — śnionych ongiś przez naiwnego chłopaka, pełnego słodkich złudzeń i czystych ideałów. Wcieliły się wreszcie. Posiadłem je w ostatnim tchu. Nie będę niemi handlował, nie dam gawiedzi na poniewierkę. Nie przyjmuję zakładu. Poemat należy do mnie. Stworzyłem go i podzieliłem z tobą jednym.
— Ależ reszta świata! — protestował Martin. — Piękno daje tyle szczęścia.
— To piękno należy do mnie.
— Nie bądź samolubny!
— Nie jestem samolubem. — Brissenden zaśmiał się drżącym, leciutkim uśmieszkiem. Czynił tak zawsze, ilekroć ważył jakieś słowo na wąskim wężyku