Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/474

Ta strona została przepisana.

warg. — Nie jestem samolubny, jak nie jest nim... zgłodniały pies.
Napróżno próbował Martin zachwiać postanowienie przyjaciela, dowodząc mu, że jego nienawiść do wydawców i redaktorów była zbyt nieopanowana i fanatyczna, postępowanie zaś jego równie potępienia godne, jak czyn szalonego, co spalił świątynię Diany w Efezie. Pod gradem zarzutów Brissenden niewzruszenie popijał grog i zgadzał się na wszystko, cokolwiek słyszał, z wyjątkiem poglądu na wydawców czasopism. Nienawiść jego nie znała granic.
— Chciałbym, żebyś przepisał moje bazgroły na maszynie — powiedział. — Zrobisz to lepiej, niż fachowy maszynista. A teraz chcę ci udzielić paru rad. — Z kieszeni kurtki wydobył gruby zwój papierów. — Oto twoja „Hańba Słońca“. Przeczytałem nie raz i nie dwa razy — to najwyższy wyraz uznania z mej strony. Po wszystkiem co mówiłeś o „Efemerydzie“, wypada mi milczeć. Powiem ci jedno tylko: ukazanie się w druku „Hańby Słońca“ narobi wiele hałasu. Wywoła napaści, dyskusję i zrobi ci sławę.
Martin roześmiał się. — Przypuszczam, że za chwilę poradzisz mi, żebym przesłał rękopis do jakiejś redakcji.
— Bynajmniej — jeżeli oczywiście chcesz ujrzeć go w druku. Zaproponuj go któremu z poważnych towarzystw wydawniczych. Zdarzyć się może, że kierownik literacki którejś z firm będzie dość