niego bogiem. Jedynym sposobem ubliżenia mu jest
skrytykować Haeckla.
— Otóż i rezydencja. — Zanim weszli na schody, Brissenden postawił swoje butelki, żeby odpocząć. Domek był pospolity, dwupiętrowy, z szynkiem i sklepikiem na dole. — Tutaj mieszka banda — objaśnił Brissenden. — Zajmuje całe pięterko. Każdy obywatel po jednym pokoju. Tylko Kreiss
całe dwa. No, chodź.
Na schodach było ciemno, Brissenden jednak poruszał się swobodnie, jak stały bywalec. Przystanął
po chwili, żeby zagadać do Martina.
— Jest tu jeszcze jeden chłopak — Stevens,
teozof. Robi hałas nielada, kiedy wpadnie w ferwor. Tymczasem jest pomywaczem w jakiejś restauracji. Lubi dobre cygara. Widziałem, jak zjadłszy dziesięciocentowy obiad, zapłacił pięćdziesiąt za
poobiednie cygaro. Mam dwa dobre w kieszeni, jeśli
mały się pokaże.
— Jest jeszcze jeden okaz — Parry — Australczyk, statystyk i chodząca encyklopedja sportowa.
Zapytał go, ile zboża ekspordowano z Paragwaju
w roku 1903-cim, albo ile płótna wwieźli Anglicy
do Chin w 1830-tym, albo też ile ważył Jimmy
Brit w dniu zwycięstwa nad Nelsonem, albo wreszcie, kto był w 68-ym championem lekkiej wagi na
Stany Zjednoczone. Otrzymasz dokładną odpowiedź,
wyrzuconą z szybkością automatu. Spotkasz tu jeszcze niejakiego Andy, kamieniarza, posiada wyrobione poglądy na każdy temat i znakomicie gra
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/481
Ta strona została przepisana.