z sympatją na Martina, uśmiechnąwszy się jakoś
po dziewczęcemu, oczyma przyrzekając jak najdalej idące podtrzymanie.
Kreiss zwrócił się wprost ku Martinowi, Norton
jednak co chwila wkraczał w dyskusję, dopóki obaj
z Kreissem nie skrzyżowali szpad w namiętnej
i błyskotliwej szermierce. Martin słuchał i uszom
nie wierzył. Było to wręcz nieprawdopodobne, zwłaszcza tu, w robotniczem ghetto Południowego Rynku. Książki żyły w mózgach tych ludzi. Spierali się
z ogniem i entuzjazmem, natężenie zaś myśli podniecało ich tak bardzo, jak zwykle czyni to alkohol albo gniew. To, co obecnie dane było słyszeć
Martinowi, nie kończyło się na suchem przeżuwaniu drukowanego słowa, napisanego ongiś
przez jakichś odległych półbogów Kanta lub Spencera. Była to filozofja żywa, tętniąca ciepłą krwią,
wcielona w dwóch zapaśników. Coraz to ktoś z obecnych przyłączał się do dyskusji; zawzięcie kręcono
papierosy; twarze rumieniły się, zapalały oczy. Idealizm nigdy zbytnio nie pociągał Martina, w tej
chwili jednak w ustach Nortona brzmiał niby objawienie prawdy. Logiczna wyrazistość jego sylogizmów przemówiła do umysłu Martina, — Kreiss
jednak i Hamilton zdawali się jej nie spostrzegać
i wymyślali Nortonowi od metafizyków, zaco on
odwzajemniał im się tem samem. Phenomenon
i noumenon przelatywały jak piłka pośród grających. Dwaj przeciwnicy zarzucili Nortonowi, że
próbuje tłumaczyć pojęcie świadomości jako takiej.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/485
Ta strona została przepisana.