Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/489

Ta strona została przepisana.

prócz zjawisk zewnętrznych — nie może tych zjawisk przerastać.
— Nie możecie odpowiedzieć Berkeleyemu, nawet jeśli zanulujecie Kanta. A przecież siłą rzeczy przyjąć musicie, że Berkeley się myli, kiedy twierdzicie, że naukowo dowieść można nieistnienia Boga, a zwłaszcza — tego bowiem chcecie przedewszystkiem — istnienia materji.
Co do mnie, uznałem istnienie materji poto tylko, żeby rozumować w sposób dla was dostępny. Zostańcie sobie wyznawcami wiedzy pozytywnej, jeśli macie ochotę; porzućcie jednak entologję, bo w takim razie nie macie na nią miejsca. Spencer rozumuje słusznie, dopóki chodzi mu o agnostycyzm, lecz tenże Spencer...
Nadchodziła przecież chwila odejścia ostatniego promu do Oakland, więc Brissenden i Martin wyśliznęli się pocichu, zostawiając Nortona rezonującego coraz goręcej, Hamiltona zaś i Kreissa sprężonych do skoku, niby rozjuszone psy.
— Pokazałeś mi krainę baśni — odezwał się Martin już na promie. — Życie nabiera wartości, jeśli spotkać można takich ludzi. Mózg mam zupełnie przeorany. Nigdy przedtem nie ceniłem idealizmu. Dotychczas zresztą nie mogę przyjąć go bez zastrzeżeń. Wiem, że zawsze zostanę realistą. Taki już jestem. Co prawda znalazłbym parę słów sprzeciwu dla Kreissa i Hamiltona, z Nortonem zaś również podyskutowałbym z przyjemnością. Nie widzę też bynajmniej, żeby zaprzeczono Spencerowi. Zato