rza bez trwogi, który sam jeden może ocalić ustrój
dzisiejszy od jego spróchniałej nicości.
Nietzsche miał rację — nie będę tracił czasu na
wyjaśnianie panu, kim był Nietzsche. Dość, że miał
rację. Świat należy do silnych, twierdził: do silnych,
którzy są przytem szlachetni i nie lubują się w korycie. Świat należy do prawdziwych arystokratów,
do potężnych blonde Bestie, co kompromisów nie
znają i znają jedno tylko niewzruszone „tak“. I oni
wyprą się was, socjalistów zatrwożonych socjalizmem i drapujących się w indywidualizm. Niska
i chwiejna moralność niewolnicza nie zbawi was
bynajmniej. O, wiem dobrze, że to wszystko brzmi
jak niemieckie kazanie, i nie chcę już więcej trudzić
tem panów. Ale proszę pamiętać jedno: w Oakland
jest najwyżej pół tuzina indywidualistów, Martin
Eden zaś jest jednym z nich.
Martin dał do zrozumienia, że pragnąłby uważać
dyskusję za wyczerpaną, i zwrócił się do Ruth.
— Jestem dziś przemęczony nerwowo — rzekł
półgłosem. — Chciałbym już móc milczeć i tylko
kochać.
Udał, że nie słyszy słów pana Morse:
— Nie zostałem bynajmniej przekonany. Wszyscy socjaliści mają jezuickie sposoby dyskutowania. Trzeba im to przyznać.
— No, no, zrobimy jeszcze z pana dobrego republikanina — pocieszał się sędzia Blount.
— Rycerz bez trwogi przybędzie wcześniej —
odparował Martin wesoło i zwrócił się ku Ruth.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/499
Ta strona została przepisana.