było posiadaniem czysto duchowem, pozbawionem
wszelkiej cielesności, było wyzwolonem braterstwem
dusz, którego nawet sam przed sobą nie potrafił
określić wyraźniej. Zresztą nad określeniami nie
myślał wogóle. Uczucie pochłonęło rozum. Chłopak
drżał i tętnił cały nieznanem dotychczas wzburzeniem, poddając się bezwolnie pochłaniającemu go
morzu miłości: spoczynek ten słodszy był ponad
wszystkie dary życia.
Martin szedł wolno, słaniając się jak pijany i powtarzając cichym, gorącym szeptem: — Mój Boże! mój Boże!
Policeman, stojący na rogu ulicy, obejrzał się podejrzliwie, zauważywszy rozkołysany krok marynarza.
— A gdzieżeś się tak schlał, u licha? — zapytał.
Martin Eden powrócił z niebiosów na ziemię.
Dzięki swemu znakomicie plastycznemu usposobieniu, pozwalającemu zmieniać się stosownie do warunków i mieścić w każde ramy, narzucone przez
życie, wobec tonu policemana stał się odrazu zwykłym sobą, i doskonale zorjentował w położeniu.
— Ano cóż? Nie byczo? — roześmiał się. —
Możem co gadał sam do siebie?
— Za chwilę byłbyś śpiewał, bratku! — zaopinjował stróż bezpieczeństwa.
— E, niema tak dobrze. Dawaj-no ognia! Spróbuję jeszcze złapać ostatni tramwaj.
Zapalił papierosa, rzucił „dobranoc“ i ruszył dalej.
— Widział to kto? — mruknął pod nosem. — Ta
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/50
Ta strona została przepisana.