się nie przekracza, i pan nie ma prawa nikogo obrażać.
— A więc, dlaczego sędzia ma prawo obrażać
prawdę? zapytał Martin. — Przypuszczam, że
większym grzechem jest obraza prawdy, niż obraza
jakiegoś karła, co ośmielił się uwłaczać czci wielkiego a nieżyjącego człowieka. O barbarzyńcy, barbarzyńcy!
Ucichły gniew zawrzał w nim znowu. Panienka
zlękła się nie na żarty. Pierwszy raz widziała Martina w takiem podnieceniu, które zresztą wydało
jej się równie niezrozumiałe jak niedorzeczne.
A przecież poprzez jej trwogę prawdziwą biegły
dreszcze uroku, który zawsze i nawet w tej chwili
pociągał ją ku Martinowi, i który wreszcie kazał
dziewczynie zbliżyć się cicho i ręce zarzucić w uniesieniu a bezwolnie na męską szyję. Ruth czuła się
dotknięta i obrażona tem, co zaszło przy stole, a jednak, drżąc, leżała w ramionach Martina, który
wciąż jeszcze szeptał: „Barbarzyńcy! Barbarzyńcy!“
I nie wysunęła się z tych ramion, kiedy powiedział: — Nie będę już siadał do waszego stołu, kochanie. Rodzina twoja nie lubi mnie, i nie chcę narzucać im swojej przykrej obecności. Zresztą ich
obecność równie przykra jest dla mnie. Ba! Więcej
niż przykra. I pomyśleć tylko, że ja w swojej bezbrzeżnej naiwności myślałem, że ludzie umieszczeni wysoko w hierarchji społecznej, mieszkający
w pięknych domach i ongiś posyłani do szkoły, mają przez to samo jakąś wartość!
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/504
Ta strona została przepisana.