Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/505

Ta strona została przepisana.
Rozdział XXXVIII

— Chodź, pójdziemy na wiec! — mówił Brissenden, osłabiony jeszcze przez krwotok, który napadł go przed półgodziną; był to już drugi krwotok podczas ostatnich trzech dni. Nieodstępna szklanka whisky, z której pociągał łyk po łyku, tkwiła w drżącej ręce.
— A pocóż mi ten cały socjalizm? — zagadnął Martin.
— Gościom dozwolone są pięciominutowe przemowy — namawiał chory. — Wstawaj i idź! Powiedz im, dlaczego jesteś wrogiem socjalizmu, powiedz, co myślisz o nich i ich etyce. Ciśnij im w twarz Nietzsche’go i walcz o swoją wiarę. Poturbuj ich trochę, to dobrze zrobi. Zarówno ty, jak oni potrzebujecie starcia poglądów. Eh, stary, chciałbym cię widzieć socjalistą, zanim umrę. To jedno może ci dać rację i cel istnienia. To jedno może cię zbawić w czasach gorzkiego rozczarowania, które już nadchodzi.
— Nigdy nie mogę się dość nadziwić, że ty, ty właśnie, jesteś socjalistą — przeciwstawił się Martin. — Tak bardzo nienawidzisz tłumu. I cóż u licha!